czwartek, 3 marca 2011

Perturbacje uczelniane ROZDZIAŁ I

      Portrety wiszące na uczelnianym korytarzu wymieniały między sobą pełne irytacji, porozumiewawcze spojrzenia; niektóre nawet wywracały teatralnie oczami. Wczorajsza uroczysta immatrykulacja nowych studentów brutalnie przerwała im pielęgnowanie złudzeń o niczym nie zmącąnym, świętym spokoju, kojącej ciszy i rozkosznym zblazowaniu, które towarzyszyły zmarłym, wielkim osobistościom czarodziejskiego świata przez niemal całe trzy ostatnie miesiące, by teraz zostawić po sobie jedynie melancholię i mgliście pojawiającą się w marzeniach perspektywę wakacji kolejnych, kiedy to znów będzie można tak miło...
       No tak... Temu, kto nie zdążył jeszcze zwrócić na to uwagi bądź z przyczyn sobie tylko znanych pominął poprzedni akapit, należy się wyjaśnienie: otóż, zamieszkujące w grubych, ozdobnych, mosiężnych lub drewnianych ramach różne znamienite persony, zarówno w żywocie doczesnym, jak i w obecnej „portretowej” egzystencji, nigdy nie uznawały za stosowne skupiać się na realnym życiu i konstruktywnym, praktycznym do niego podejściu, toteż studenci przechodzący koło nich na korytarzach rzadko uraczani byli czymś innym, niż snucie przedziwnych wizji, surrealistyczne wręcz dialogi (lub monologi) i ogólne bujanie w obłokach. Dla Hermiony Granger, która od czasów Hogwartu była przyzwyczajona do tego, że obrazy preferują raczej wtrącanie w życie innych, podglądanie, komentowanie, marudzenie i plotkowanie na olbrzymią skalę, sytuacja na uniwersytecie była oczywistą (choć jeszcze nie wiedziała, czy taką znowu do końca miłą) odmianą. W zasadzie, wszystko było tutaj dla niej nowe. Bardzo powoli uczyła się planu budynku, skomplikowanego, zmieniającego się czasem (podobnie jak w Hogwarcie) rozmieszczenia poszczególnych sal wykładowych, gabinetów, wytrwale śledziła schematy cogodzinnych migracji damskich toalet, próbując nauczyć się ich na pamięć, poznawała personel: od skrzatów, przez urzędników, księgarzy i bibliotekarzy, doktorantów, wykładowców, aż do najwyższych uczelnianych autorytetów. Starała się także przywyknąć i dopasować się do złożonych, zagmatwanych, iście przedziwnych zasad regulujących międzyludzkie stosunki w Wizardtown College, co dla czarodziejki urodzonej i wychowanej w mugolskiej rodzinie stanowiło nie lada wyzwanie. Dopiero tu zorientowała się, jak bardzo polityka jej dawnej szkoły była łagodna wobec uczniów i jak bardzo Dumbledore dbał, by wszyscy czuli się w niej w miarę równo traktowani, a już na pewno bezpieczni i beztroscy, wolni od większości społeczno-obyczajowych konwenansów, towarzyskich niuansów oraz innych, utrudniających dziecięce życie szczegółów (pomyśleć tylko, że kilka lat temu Hermiona uważała Hogwart za bezdenną studnię wszelakich dziwów, niezwykłości i anomalii). Lekko zagubiona w tym wszystkim, dziewczyna pocieszała się myślą, iż przynajmniej jej niezwykłe zdolności intelektualne i nabyta przez ostatnie lata, imponujących rozmiarów wiedza zdobędą uznanie zarówno wśród kadry profesorskiej, jak i kolegów i koleżanek (w końcu to wyższa uczelnia; każdemu zależy przede wszystkim na nauce i solidnym wykształceniu, nieprawdaż?!), co finalnie pozwoli jej poczuć się pełnoprawnym członkiem tej niewielkiej może, lecz nad wyraz specyficznej społeczności, w której przyjdzie jej funkcjonować jeszcze przez jakiś czas.
       Pierwszy tydzień zajęć upłynął byłej Gryfonce na (nie powinno to nikogo dziwić) wyprzedzaniu materiału i szaleńczej lekturze podręczników akademickich zakupionych przez nią tuż po wyborze i zapisaniu się na interesujące ją przedmioty. W zasadzie, miała na to całkiem sporo czasu, jako że większość prowadzących poświęcała swoje pierwsze spotkania ze studentami na sprawy typowo organizacyjne, przez co zazwyczaj trwały one znacznie krócej, niż przewidziano to dla danych zajęć w planie. Z tego cudownego naukowo-euforycznego stanu wyrwało Hermionę dopiero nadejście weekendu, pierwszego studenckiego weekendu wypełnionego grupowymi wojażami do klubów, tańcem, piciem i innymi przejawami nieziemskiej, ekstatycznie nastrajającej zabawy w towarzystwie innych nieziemsko bawiących się i ekstatycznie nastrojonych członków studenckiego stada... eee... tzn. studenckiej braci. No tak, wspaniale! Tylko, gdzie ci znajomi?! Otóż, zaaferowana książkami brązowowłosa uświadomiła sobie, iż na tej uczelni nie ma przecież Harry'ego, Rona i innych przyjaciół przypominających jej ustawicznie o istnieniu rzeczywistości, a przy okazji całej gamy rozrywek poza nauką. Tutaj, chodząc z głową chmurach, nie poznała nikogo: żadnego imienia, nazwiska, ksywki, niczego wybiegającego poza suche, oficjalne, zbiorowe powitania i pożegnania. I tak, z dźwięcznym „o żesz kurwa mać!” na ustach, nakryła głowę poduszką z mocnym postanowieniem, by obudzić się dopiero w poniedziałek rano...
       Kiedy wreszcie otworzyła oczy na dźwięk poranno-poniedziałkowego budzika (chociaż wbrew pozorom i własnym planom nie przespała jednak całej soboty i niedzieli), jeszcze zanim powolnymi ruchami zwlokła się z łóżka, obiecała sobie w myślach, że postara się nie utonąć w swoim introwertyczno-księgofilskim światku i spróbuje nawiązać jakieś znajomości, może nawet przyjaźnie, znaleźć kogoś, kto podzieli jej liczne pasje, zamiłowanie do nauki i wiedzy, kto będzie potrafił ją zrozumieć i docenić, ale z drugiej strony nie będzie też narzucał jej zbytnio swojej obecności, kogoś uprzejmego, lecz bez zbędnego patosu, mającego inteligentne poczucie humoru, będącego dla niej ciągłym wyzwaniem i kogoś, kogo nie będą denerwowały jej niesforne loki... albo nie, bez przesady (bądźmy realistami), pomińmy punkt o lokach (może czas do fryzjera?!). Otrzeźwiwszy się i oderwawszy na chwilę od marzeń dzięki pojawieniu się drażliwej, trudnej kwestii fryzury, Hermiona zdała sobie sprawę, że wymieniane przez nią przed chwilą cechy bynajmniej nie odnoszą się do potencjalnego przyjaciela (przyjaciółki), a raczej wymarzonego partnera życiowego. Czyżby była już aż tak zdesperowana i sfrustrowana seksualnie?! Cóż, młoda kobieta ma swoje potrzeby, czyż nie? Tym bardziej, jeśli od ostatniego intymnego kontaktu z mężczyzną (tudzież, jak kto woli, Ronaldem Weasley'em) minęło już ponad jedenaście miesięcy. Wściekła na siebie, natychmiast wypchnęła z umysłu wszystkie te dziwne (bo nie były w zasadzie ani jakoś wyjatkowo przyjemne, ani odpychające, tylko jakieś takie „nienaturalne”) wspomnienia traktujące o seksie w połączeniu z rudą czupryną i udała się pod chłodny prysznic, który, miała nadzieje, zmyje z niej resztki snu i niewygodnych rozmyślań oraz pozwoli skupić się na „studiowaniu” w pełnym (jakiekolwiek ono by nie było) znaczeniu tego słowa.
       Była godzina 12:13, kiedy profesor Stoffington powoli zbliżał się do końca wykładu o wpływie koczowniczego trybu życia plemion staroskandynawskich w VII w. n.e. na znaczący regres w procesie tworzenia się schematów inkantacji zaklęć z dziedziny magii ludowej, spowodowany częstymi w tamtym okresie przekształceniami języka na gruncie gramatyczno-leksykalnym.

- Czy są jakieś pytania? Byle mądre...

Hermiona, wciąż zapamiętale notująca treść jakiejś niezwykle frapującej teorii przedstawionej przez profesora już dobre kilka minut temu, dostrzegła jedynie kątem oka białą, delikatną, wypielęgnowaną rączkę, która szybkim i zdecydowanym ruchem wystrzeliła w górę.

- Słucham, panno...

- von Edenstein. Rita von Edenstein. Chciałabym się dowiedzieć jakie jest pańskie zdanie w kwestii masowego ubezdźwięczniania w latach 80. VII w. nagłosów w niemal wszystkich wyrazach składających się na inkantacje zaklęć modyfikujących warunki pogodowe. Według Francisa Cutbertha wpływ na to miały liczne zapożyczenia z języków, na które natykali się koczownicy podczas wędrówek, jednak moim zdaniem teoria ta zdaje się być niepełna, bowiem jej autor najwyraźniej zapomniał o równie ważnym aspekcie psychologicznym. Mam na myśli...

      Grangerówna nawet nie zauważyła, kiedy mimowolnie odłożyła pióro kulkowe i zaczęła słuchać wypowiedzi tamtej dziewiczyny (Lisy, czy Rity...), czując zbierającą się w niej złość i zazdrość. Przecież to ona, Hermiona Granger, czytała podręczniki i przygotowywała się na zajęcia z wyprzedzeniem, więc dlaczego, do ciężkiej cholery, ta flądra zadała pytanie, które jej samej, mimo posiadanej oczywistej wiedzy, nie przyszłoby nawet do głowy... Prychnęła zirytowana, choć najwyraźniej niezbyt dyskretnie, bo siedząca koło niej, wysoka brunetka odezwała się ściszonym głosem:

- Rita von Edenstein... Dopiero zaczęła studiować, a już jest niekwestionowaną gwiazdą całego uniwersytetu. Nie dość, że pochodzi z zamożnego i bardzo prestiżowego czystokrwistego rodu, faceci ślinią się do jej pięknej buzi jak nienormalni, to jeszcze do tego genialnie się uczy. W Durmstangu, gdzie zresztą ja też uczęszczałam, zdawała owutemy ze WSZYSTKICH możliwych przedmiotów; oczywiście ze wszystkiego dostała „wybitne”. Od niedawna chodzi też z jakimś obrzydliwie bogatym arystokratą, który podobno jest wielkim czarodziejem z tytułem jakiegoś mistrza, a przy okazji niby najlepszą partią w Wielkiej Brytanii, chociaż mówią, że gbur... Ech, mi by to nie przeszkadzało, gdybym tylko mogła mieć taką kasę i pozycję...jak ja jej za to nienawidzę. Przepraszam, wiem, dużo gadam, ale przynajmniej jestem tego świadoma, a to już coś, he, he. A tak przy okazji, Hermiona, tak? Słyszałam jak wyczytywali cię z listy na ćwiczeniach z klasyki literatury mugolskiej. Jestem Nina.

- Miło mi. - wydukała Hermiona, obdarzając nową koleżankę uprzejmym uśmiechem. Po chwili obie zmieniły temat na bardziej neutralny i niewymagający większego skupienia, na szczęście dla brązowowłosej, która wciąż mierzyła wzrokiem Ritę i nienawidziła jej, z każdą sekundą coraz bardziej, sama w zasadzie nie wiedząc, dlaczego. Jeszcze zanim profesor Stoffington, wypowiedziawszy się wyczerpująco na temat wspomnianych wyżej ubezdźwięcznień, pożegnał się ze studentami, zalecając przy tym lekturę kilku mądrych, nudnawych artykułów, Hermiona Granger zdążyła raz jeszcze, bezgłośnie wypowiedzieć znienawidzone od kilkunastu minut (lecz zapewne po wsze czasy) imię, nieświadoma zupełnie faktu, że identyczna sekwencja głosek, z tym samym ich odniesieniem do rzeczywistości, pojawiła się również w głowie kogoś innego, daleko stąd, głęboko w lochach...

piątek, 18 lutego 2011

Perturbacje uczelniane PROLOG

O Wizardtown College można byłoby powiedzieć, że stanowił chlubę magicznej społeczności południowej Walii: olbrzymi, imponujący gmach pamiętający czasy… hmmm… niepamiętne, kojarzący się powszechnie z apoteozą tradycji, bastionem cennej wiedzy, symbolem nobliwej powagi i jednocześnie niebywałego wręcz prestiżu jego wykładowców, studentów, absolwentów. No tak, można byłoby tak powiedzieć… nawet pewnie by wypadało… Jednak w umysłach wszystkich niezbyt ekstremalnie leciwych czarodziejów, miejsce owo przywodziło na myśl jedynie zapach starości, kurzu, stęchlizny, i to nie tylko w odniesieniu do setek tysięcy zalegających tam ksiąg, czy licznie rozmieszczonych na korytarzach, rozpaczliwie patetycznie tkwiących rzeźb, pomników, postumentów, ale także, a może nawet przede wszystkim do mocno zaawansowanego w latach, by nie rzec wręcz „zmurszałego” nieco trzonu kadry profesorskiej składającej się z rektora i jego wiernych zastępców hołdujących podobnie „nowatorskim” jak oni sami metodom nauczania.
Zapewne dlatego uczelnia owa nie cieszyła się szczególną popularnością u młodych ludzi, którzy przypadkowo akurat nie czynili z nauki jedynego sensu swojego życia. Podania napływające co roku do Wizardtown College zdradzały sylwetki raczej młodych, często już lekko zgorzkniałych geniuszy składających tu papiery z własnej, nieprzymuszonej woli bądź tych czarodziejów pochodzących z prastarych, wielkich, czystokrwistych magicznych rodów, którzy zostali do tego zobligowani przez szanujących tradycję i łaknących utrzymania wysokiej pozycji społecznej rodziców. Traf chciał, że Hermina Granger nie była potomkinią takiego rodu (w dodatku, o zgrozo, urodziła się w rodzinie mugoli), toteż pozostało jej identyfikowanie się z pierwszą wymienioną grupą. Oczywiście, nie trzeba mówić, iż mimo wysokich wymagań rekrutacyjnych (i niechęci rektora do mugolskiego pochodzenia, ale cóż, czasy zmieniają się niestety), młodej absolwentce Hogwartu udało się, w miarę bezproblemowo, otrzymać sowią pocztą indeks, który, choć był w kolorze wyjątkowo bolesnej biegunki i do tego nieprzyjemnie pachniał, otwierał przed dziewczyną szansę na wykształcenie i przyszłą, spektakularną magiczną karierę...

czwartek, 4 listopada 2010

SZKOCKĄ Z LODEM POPROSZĘ czyli eksploracja okolic dorosłości (HG/SS)



- Szkocką z lodem poproszę- zwróciła się do barmana brązowooka dziewczyna z burzą loków na głowie, ubrana w głęboko wydekoltowaną, zieloną sukienkę przed kolana. Jej ton, choć w założeniu wypowiadającej miał być chłodny i stanowczy, w rzeczywistości zdradzał  niepewność i zmieszanie. Stojąc z pochyloną nisko głową, miała nadzieję, że nikt nie odnotował drżenia jej głosu. „Może nie zauważą”- pomyślała, jednocześnie jednak wmawiając sobie, iż na pewno połowa lokalu jest w stanie usłyszeć szaleńcze bicie jej serca. „Hermiono! Uspokój się!”- strofowała w myślach samą siebie. „Przecież mnóstwo twoich znajomych kupowało alkohol już w wieku lat 15-stu i nigdy nikt ich nie przyłapał. A ty masz 17, na Merlina! Weź się w garść!”.
- Dowód poproszę – leniwie wymamrotał barman.
- Do… dowód? Aaaa, dowód! Tak… już… gdzie ja go…- przerażona Hermiona zaczęła gorączkowo przewracać w torebce, licząc… no właśnie- na znudzenie barmana, na jego litość, a może na magiczny cud w postaci materializującego się nagle w jej rękach dowodu osobistego? Z sekundy na sekundę ruchy dziewczyny stawały się coraz bardziej nerwowe, zaś jej twarz przybierała coraz bardziej buraczany odcień.
- Dwie szkockie z lodem- niski, aksamitny głos, którego źródło znajdowało się tuż obok dziewczyny, wypowiedział swoje zamówienie. Sposób, w jaki ów głos uwalniał kolejne słowa, choć zdawał się nie wywierać żadnego wrażenia na obsłudze, samą brązowowłosą wręcz wstrząsnął, spowodował lodowate dreszcze przelatujące po plecach. Hermiona wzdrygnęła się. Znała skądś ten dźwięk.
- Proszę, Granger. Wprost nie mogę patrzeć, jak się ośmieszasz i nurkujesz w torebce w poszukiwaniu… hmmm… dorosłości – wysoki, odziany na czarno mężczyzna uśmiechnął się sarkastycznie i teatralnym gestem postawił przed nią szklankę z alkoholem. Mówienie, że młoda czarownica- Hermiona Granger w tym momencie oniemiała, byłoby doprawdy haniebnym niedomówieniem, bowiem ta o mało nie spadła z krzesła z wrażenia, zaś gdyba miała o 20 lat więcej, z całą pewnością doczekałaby się zawału serca. Jej nauczyciel eliksirów, postrach całej szkoły, złowieszczy Nietoperz, etc. właśnie kupił jej drinka… kupił… DRINKA… i nie zbeształ jej, nie zagroził interwencją dyrektora, czy wyrzuceniem ze szkoły za picie przed 18-stym rokiem życia, a w ogóle to… „ O ja pierdolę”- celnie podsumowała w myślach Hermiona, po czym odwróciła się nieśpiesznie z zamiarem wyjąkania w kierunku Severusa Snape’a czegoś na kształt „dziękuję”. Jednak, kiedy zobaczyła go stojącego (tak, ciągle tam stał) i patrzącego na nią w taki charakterystyczny „snape’owy” sposób, głos zupełnie odmówił jej posłuszeństwa, toteż z gardła czarownicy  wydobył się jedynie konglomerat żałosnego jęku i cichego pisku.
-Taaak, droga panno Granger. Widzę, ze można liczyć na pani elokwencję i niezwykły dar wypowiedzi.  Czyżby pan Potter wespół z panem Weasley’em udzielali pani tego lata korepetycji?
- Proszę mi wy…wybaczyć profesorze- zaczęła dziewczyna, otrzeźwiona otrzymanym przed chwilą „komplementem”.
- Wybaczyć co? Naiwność? Niedojrzałość? A może, poszerzając pole możliwości, nieznośny nawyk zadawania miliona niepotrzebnych pytań, nieustanne irytowanie mnie pokazami swojej… niebywałej inteligencji…
- Panie Profesorze, proszę… - oczy dziewczyny zaszkliły się, kąciki ust zadrżały delikatnie.
- Zanim się rozbeczysz, Granger, zważ, że użyłem słowa „inteligencja”, które wypowiedziane było bez ironii, toteż bądź łaskawa powściągnąć nieco zwiastujące płacz odruchy swojej twarzy i razem ze swoją nieokiełznaną czupryną podreptać grzecznie ze mną do stolika.
- Do stolika… z… z panem?
- Błagam, nie każ mi żałować, że nazwałem cię „inteligentną”.
- Ech, ta subtelność! – wymamrotała Hermiona pod nosem.
- Słucham?!
- Nie, nic, panie profesorze, mówiłam do siebie.
- Czemu mnie to nie dziwi? – Severus Snape, upewniwszy się, że Gryfonka go widzi, demonstracyjnie wzniósł oczy do sufitu i cicho (choć nie na tyle, by być nieusłyszanym) westchnął.
                W milczeniu zajęli miejsca, wskazane uprzednio przez rękę Mistrza Eliksirów, która, jakby wyłamując się spod jurysdykcji swojego właściciela (tak odebrała to brązowowłosa), dwornie odsunęła Hermionie krzesło, by ta mogła usiąść. Dziewczyna, otrząsnąwszy się już z pierwszego szoku („Snape – gentelmanem?!”), chciała przełamać zaległą między nimi od jakiegoś czasu ciszę, ale jak na złość nie przychodził jej do głowy żaden temat,  odpowiedni do sytuacji, w której nauczyciel i uczennica siedzą… razem w… pubie i… piją?? Czarownica na samą myśl o okolicznościach spotkania z profesorem, poczuła się nieco zażenowana.  Bezwiednie, szukając ujścia dla zbliżającej się nerwicy, zaczęła bawić się stojącą przed nią szklanką. Nie zauważyła nawet, kiedy wypełnione bursztynowym płynem naczynie powędrowało w kierunku jej ust. Skutkiem tego okazał się być ostry kaszel, który wyrwał profesora z zamyślenia.
- Myślałem, panno Granger, że brak pani doświadczenia w samodzielnym kupowaniu alkoholu, lecz coś mi mówi, iż samo jego picie to dla pani nowość.
- Nigdy wcześniej nie piłam. No, może poza rodzinnymi uroczystościami, kiedy dostawałam od mamy łyka wina lub szampana.
- Skąd więc ta nagła chęć przełamania schematu?
Hermiona poczuła się dziwnie. Z jednej strony odnotowała ostre palenie whisky w gardle, z drugiej zaś dręczył ją wstyd przed szczerą rozmową z Mistrzem Eliksirów.
-Bo ja po prostu… Cóż – Hermiona wzięła głęboki oddech, po czym kontynuowała – Czasami mam wrażenie, że… to znaczy, ja wiem… książki to moja pasja, uwielbiam się rozwijać intelektualnie, ale… tak jakby coś mnie omijało. Kiedy jestem pośród rówieśników, to chociaż mam świadomość bycia mądrzejszą od nich, paradoksalnie czuję się taka niedojrzała. W przeciwieństwie do nich ja przecież nigdy wcześniej nie piłam, nie paliłam, nigdy też nie upr… -brązowowłosa urwała nagle, po czym spłonęła rumieńcem. Profesor chrząknął, próbując uniknąć śmiechu lub złośliwej uwagi. Mimo, iż na co dzień dręczenie uczniów, w szczególności Gryfonów, dawało mu nielichą satysfakcję, tym razem jednak postanowił nie narażać panny Granger na jeszcze większy stres. Sam fakt, że w zasadzie mu się zwierzyła (JEMU!), wydawał się Snape’owi wystarczająco hmm… intrygujący. Nie chciał spłoszyć dziewczyny, przynajmniej zanim nie przekona się, do czego to spotkanie go doprowadzi.
- Chce pani powiedzieć, że jest jeszcze dziewicą? – na dźwięk tych zimnych, lecz całkowicie spokojnych słów, rumieniec Hermiony przybrał jeszcze ciemniejszy odcień, co Mistrz Eliksirów poczytał jako odpowiedź twierdzącą, więc kontynuował:
- Nie sądzę w zasadzie, aby w pani w wieku taki stan był powodem do wstydu, panno Granger; jednakże widok pani z tym drinkiem, w tej sukni, która jest w dodatku ekhm… zielona, przywodzi mi na myśl słownikową ilustrację determinacji. Czyżby pani peregrynacja ku dorosłości miała w założeniu zacząć się i zarazem zakończyć w ciągu jednego wieczoru?
Hermiona nie odpowiedziała, tylko spuściła głowę jeszcze niżej. Co miała mu powiedzieć? Że, korzystając z ostatniego tygodnia wakacji, chciała wydorośleć, spróbować tego, co inni? Że przyszła do baru, by pierwszy raz w życiu upić się i oddać swoje dziewictwo pierwszemu napotkanemu, atrakcyjnemu mężczyźnie?! Na Merlina! Dlaczego musiała tu spotkać właśnie Snape’a?
                Podczas gdy Hermiona była pogrążona w rozmyślaniach, hogwarcki profesor również zaszył się w odmętach swojego, przypominającego labirynt bez wyjścia, umysłu.  Pilnie przyglądając się młodej czarownicy, toczył wewnętrzną walkę między Severusem – mężczyzną, a profesorem Snapem, z których każdy miał masę argumentów, „asów w rękawie” i ogólnie dużo do powiedzenia (przekleństwo inteligencji). Cieszył się jedynie, że do tej dwójki nie dołączyło jego lubujące się w mroku, śmierciożercze alter ego, gdyż mogłoby to zaowocować…  Powrócił do rzeczywistości. Co się stało? Ach tak, panna Granger, pozostawiona na pastwę własnych myśli i zażenowania, zaczęła po cichu szlochać.
- Drink za mocny? A może snute przez panią od dwudziestu minut rozważania nie dały zadowalającego rezultatu?
- Przepraszam, panie profesorze. Wyłączyłam się yyyyy na całe dwadzieścia minut?
- Mhm.
- Jeszcze raz pana…
- Muszę przyznać, że wolę panią natarczywie podnoszącą rękę na moich zajęciach i błyskającą wiedzą, niż zagubioną i przepraszającą mnie co chwilę. Merlin wie, czy to w wyniku wstydu z powodu nieformalnej rozmowy z nauczycielem, czy też strachu przed nim. Mam nadzieję, iż wybierze pani to pierwsze, ponieważ zdecydowanie łatwiej mi będzie poradzić sobie z wynikającym z pani niewinności zażenowaniem, niż paniczną trwogą w stylu Neville’a Longbottoma.
- Jak to „poradzić sobie”?
- Pomyślałem, że byłoby niegrzecznie z mojej strony, gdybym pozwolił pani dzisiejszemu planowi  na niepełną realizację, pozostając TYLKO przy zaserwowaniu pani alkoholu. Z kolei pozostawienie tu pani, na pastwę różnych, przesiadujących się kreatur, zdecydowanie kłóciłoby się z moimi zasadami i wychowaniem.
Hermionę tak bardzo zdumiała propozycja profesora, że nie zauważyła zupełnie, kiedy niemal bezwiednie zareagowała na jego wyciągnięte do niej ramię i wsunęła pod nie swoją rękę.  Snape pociągnął ją delikatnie za sobą ku wyjściu, po drodze kładąc jeszcze przed barmanem należność za drinki wraz z sowitym napiwkiem. Kiedy znaleźli się na zewnątrz, Mistrz Eliksirów, wybrawszy odpowiednie, nie zarzucające się w oczy miejsce, mocno ścisnął dłoń swojej uczennicy i razem z nią teleportował się.
                Gryfonka ciekawie rozglądała się po pomieszczeniu, w którym się znaleźli. Duże, przestronne wnętrze urządzone było dość monochromatycznie, choć z niewątpliwą klasą i smakiem. Wszędzie dominowały czernie i czekoladowe odcienie brązu, rozświetlone gdzieniegdzie zielonymi dodatkami.  Trzy spośród czterech ścian zastawione były wysokimi, sięgającymi aż do sufitu masywnymi regałami z książkami. Kontakt ze światem zapewniało sporych rozmiarów drewniane okno, z którego rozciągał się widok na las i majaczące w oddali kształty jakichś zabudowań. Brązowowłosa przesunęła palcami po grzbietach kilku ksiąg, głęboko wciągnęła powietrze, aby móc poczuć ich pradawny, dostojny, tak uwielbiany przez nią zapach. Na moment zapomniała nawet o wstydzie i o okolicznościach, w jakich trafiła do tego miejsca. Po chwili poczuła czyjąś rękę na ramieniu. Gdy się odwróciła, Mistrz Eliksirów wsunął jej w dłoń szklankę do połowy wypełnioną koniakiem. Jakiś czas pili w milczeniu, siedząc  na dwóch przeciwległych końcach wygodnej, skórzanej kanapy. Hermiona mogła niemalże dostrzec, jak z każdym łykiem bursztynowego płynu, jej zdenerwowanie ulatuje, pozostawiając za sobą przyjemne uczucie błogości, które jednak nie pozwoliło jej na całkowite pozbycie się onieśmielenia wywołanego atmosferą pomieszczenia oraz, przede wszystkim, osobą gospodarza.  Ten zaś, dostrzegłszy zapewne coraz większy spokój, malujący się na twarzy dziewczyny, przysunął się do niej i począł gładzić opuszkami palców jej włosy, najpierw delikatnie, jakby z fałszywą nieśmiałością, potem  odważniej, pewniej, przesuwając całą dłoń niżej, dotykając jej szyi, obojczyków i ramion. Z minuty na minutę jego pieszczoty zwiększały swoje natężenie. Hermiona, mimo iż się bała to jednak, musiała to przed sobą przyznać, poczuła ogarniającą całe jej ciało falę nieopisanej przyjemności. Miała wrażenie, jak gdyby jej zmysły dopiero co się narodziły, podczas gdy ona sama przez tyle lat hołdowała błędnym definicjom wzroku, słuchu, powonienia, dotyku. Teraz wszystko szalało: obrazy widoczne spod przymróżonych oczu, niewiarygodna mieszanka zapachów- perfumów, potu i alkoholu, dźwięk przyspieszonych oddechów, odgłos skarżącej się na obciążenie, trzeszczącej z cicha kanapy i tak dziwnie szybkie tykanie zegara… chociaż może to było bicie serca (czyjego?). Nie do końca wiedziała, co się z nią dzieje, w przeciwieństwie do jej partnera, który wszystkie czynności wykonywał pewnie, z widoczną wprawą. Szybko pozbył się ubrania brązowowłosej i począł dokładnie studiować jej ciało, centymetr po centymetrze, każdym dotykiem wywołując coraz to wyraźniejszy grymas rozkoszy na twarzy dziewczyny. Niedługo później, w sukurs jego dłoniom przyszedł także język, zupełnie bez skrępowania penetrujący miejsca, których grzeczne dziewczynki nikomu nie pokazują. Hermiona na przemian drżała z podniecenia pod wpływem pieszczot Mistrza Eliksirów lub trzęsła się ze złości, kiedy przestawał jej dotykać i odsuwał się na chwilę, uśmiechając się przy tym ironicznie na widok jej reakcji.  Ta niewinność! Śmieszyła go i fascynowała jednocześnie. Żałosna, lekko patetyczna, ale za to jaka nęcąca! Cóż, Granger, chciałaś posmakować dorosłości, ot i proszę. Snape uwolnił dwa górne guziki zapiętej dotąd koszuli, rozpiął spodnie i niemal natychmiast wbił się w dziewczynę gwałtownie, nie przejąwszy się w  ogóle jej przejmującym krzykiem. Poruszał się w niej szybko, niemal brutalnie, choć jakby metodycznie i przemyślanie. Widział, że sprawia Gryfonce ból, jednak kontynuował mimo wszystko, wiedząc, iż to tylko kwestia kilku chwil, gdy cierpienie zamieni się w nieopisaną przyjemność. Tak też się stało. Bolesne krzyki i syki młodej czarownicy szybko ustąpiły miejsca ekstatycznym jękom, uwieńczonym głośnym „Severus!”, na co nauczyciel tylko podniósł brew i delikatnie się uśmiechnął, następnie doszedł także, wydając jedynie ledwie słyszalne stęknięcie. Niemal natychmiast wstał, skinął uprzejmie głową w kierunku Hermiony i wymamrotał coś o udaniu się pod prysznic i daniu jej chwili na dojście do siebie. Przez cały czas, kiedy go nie było, dziewczyna nie ruszyła się nawet o centymetr, wciąż oniemiała tym, co się stało, walcząca z nawałem myśli w głowie. Potem była ciemność przed oczami, która szybko okazała się być jedynie zielonym, satynowym szlafrokiem rzuconym w jej stronę przez nauczyciela wracającego z kąpieli.  Posłusznie, ale jakby w amoku otuliła się zimnym, miękkim materiałem i pozwoliła czarnowłosemu mężczyźnie w samych dżinsach poprowadzić się do łazienki. Zapewne, gdyby jej umysł nie wariował tak w tamtej chwili, widok nagiego, pokrytego bliznami, ale męskiego i pociągającego torsu nauczyciela zrobiłby na niej dużo większe wrażenie, ale cóż poradzić, kiedy 17-letni rozum zdaje sobie sprawę, że jego właścicielka straciła właśnie dziewictwo… ot, czyste szaleństwo.
                Zbawienny dla trzeźwości oceny i zdrowego rozsądku Hermiony okazał się dopiero spadający na nią strumień chłodnej wody. Wyszła z łazienki, po raz pierwszy od początku wieczoru pewna siebie, z irytującym błyskiem (inteligencji) w oku. Ostatecznie przecież dostała to, czego chciała… i to w jaki sposób… O Merlinie! Wiedziała, że Mistrz Eliksirów powinien mieć sprawne dłonie i w ogóle, ale to?! Już nigdy nie spojrzy na niego, jak na przerażającego Nietoperza z Lochów… w zasadzie, już nigdy nie spojrzy na niego, nie rumieniąc się… Chociaż, nie! Jest już kobietą, nie dzieckiem. Kobietą! Piękną, inteligentną, dumną i… wow, ten jego język… Merlinie! Dość, trzeba się uspokoić, być poważnym, być…
- Żywię nadzieję, panno Granger, iż podobała się pani ta mała eksploracja okolic dorosłości – odezwał się, gdy, już ubrana, wróciła do salonu.
- To było, cóż… pouczające i…
- Przyjemne?
Nie odpowiedziała. Oboje wiedzieli, że jej się podobało (ech, mogła nie jęczeć aż tak sugestywnie). Snape niezauważalnie uniósł kąciki warg. Spoglądając na swoją uczennicę doszedł do wniosku, że mógł stworzyć potwora, a przynajmniej wyzwoloną spod „jarzma” dzieciństwa, intrygującą kobietę.
- Panno Granger?
- Tak, profesorze?
- Byłbym wdzięczny, gdyby nasze spotkanie zachowała pani dla siebie. W przeciwnym razie moja, tak przecież starannie wypracowana hogwarcka reputacja zostałaby narażona na szwank, a tego bym nie chciał.
- Rzeczywiście, szkoda by było stwierdziła Hermiona, przykładając jednocześnie palec wskazujący do ust, czym dała do zrozumienia nauczycielowi, że ich mała tajemnica jest całkowicie bezpieczna. Snape spojrzał na nią - cierpko i czarująco zarazem. Pożegnali się. Gdy jednak Hermiona kierowała się już do wyjścia, Severus położył dłoń na jej ramieniu, po czym powiedział:
- Gdyby jednak pani, panno Granger, miała jeszcze jakieś wątpliwości lub pytania odnośnie „dorosłości” na przykład, proszę śmiało pukać do gabinetu swojego Mistrza Eliksirów.
- Zna mnie pan, profesorze. W razie jakiegoś problemu z pewnością nie zawaham się zapytać – to mówiąc uśmiechnęła się promiennie, wspięła się na palce i pocałowała nauczyciela w policzek. „Ten rok w Hogwarcie zapowiada się bardzo interesująco”- szepnęła do swoich myśli Hermiona i gdyby nie to, że nie była już dzieckiem, podskoczyłaby z radości.