czwartek, 3 marca 2011

Perturbacje uczelniane ROZDZIAŁ I

      Portrety wiszące na uczelnianym korytarzu wymieniały między sobą pełne irytacji, porozumiewawcze spojrzenia; niektóre nawet wywracały teatralnie oczami. Wczorajsza uroczysta immatrykulacja nowych studentów brutalnie przerwała im pielęgnowanie złudzeń o niczym nie zmącąnym, świętym spokoju, kojącej ciszy i rozkosznym zblazowaniu, które towarzyszyły zmarłym, wielkim osobistościom czarodziejskiego świata przez niemal całe trzy ostatnie miesiące, by teraz zostawić po sobie jedynie melancholię i mgliście pojawiającą się w marzeniach perspektywę wakacji kolejnych, kiedy to znów będzie można tak miło...
       No tak... Temu, kto nie zdążył jeszcze zwrócić na to uwagi bądź z przyczyn sobie tylko znanych pominął poprzedni akapit, należy się wyjaśnienie: otóż, zamieszkujące w grubych, ozdobnych, mosiężnych lub drewnianych ramach różne znamienite persony, zarówno w żywocie doczesnym, jak i w obecnej „portretowej” egzystencji, nigdy nie uznawały za stosowne skupiać się na realnym życiu i konstruktywnym, praktycznym do niego podejściu, toteż studenci przechodzący koło nich na korytarzach rzadko uraczani byli czymś innym, niż snucie przedziwnych wizji, surrealistyczne wręcz dialogi (lub monologi) i ogólne bujanie w obłokach. Dla Hermiony Granger, która od czasów Hogwartu była przyzwyczajona do tego, że obrazy preferują raczej wtrącanie w życie innych, podglądanie, komentowanie, marudzenie i plotkowanie na olbrzymią skalę, sytuacja na uniwersytecie była oczywistą (choć jeszcze nie wiedziała, czy taką znowu do końca miłą) odmianą. W zasadzie, wszystko było tutaj dla niej nowe. Bardzo powoli uczyła się planu budynku, skomplikowanego, zmieniającego się czasem (podobnie jak w Hogwarcie) rozmieszczenia poszczególnych sal wykładowych, gabinetów, wytrwale śledziła schematy cogodzinnych migracji damskich toalet, próbując nauczyć się ich na pamięć, poznawała personel: od skrzatów, przez urzędników, księgarzy i bibliotekarzy, doktorantów, wykładowców, aż do najwyższych uczelnianych autorytetów. Starała się także przywyknąć i dopasować się do złożonych, zagmatwanych, iście przedziwnych zasad regulujących międzyludzkie stosunki w Wizardtown College, co dla czarodziejki urodzonej i wychowanej w mugolskiej rodzinie stanowiło nie lada wyzwanie. Dopiero tu zorientowała się, jak bardzo polityka jej dawnej szkoły była łagodna wobec uczniów i jak bardzo Dumbledore dbał, by wszyscy czuli się w niej w miarę równo traktowani, a już na pewno bezpieczni i beztroscy, wolni od większości społeczno-obyczajowych konwenansów, towarzyskich niuansów oraz innych, utrudniających dziecięce życie szczegółów (pomyśleć tylko, że kilka lat temu Hermiona uważała Hogwart za bezdenną studnię wszelakich dziwów, niezwykłości i anomalii). Lekko zagubiona w tym wszystkim, dziewczyna pocieszała się myślą, iż przynajmniej jej niezwykłe zdolności intelektualne i nabyta przez ostatnie lata, imponujących rozmiarów wiedza zdobędą uznanie zarówno wśród kadry profesorskiej, jak i kolegów i koleżanek (w końcu to wyższa uczelnia; każdemu zależy przede wszystkim na nauce i solidnym wykształceniu, nieprawdaż?!), co finalnie pozwoli jej poczuć się pełnoprawnym członkiem tej niewielkiej może, lecz nad wyraz specyficznej społeczności, w której przyjdzie jej funkcjonować jeszcze przez jakiś czas.
       Pierwszy tydzień zajęć upłynął byłej Gryfonce na (nie powinno to nikogo dziwić) wyprzedzaniu materiału i szaleńczej lekturze podręczników akademickich zakupionych przez nią tuż po wyborze i zapisaniu się na interesujące ją przedmioty. W zasadzie, miała na to całkiem sporo czasu, jako że większość prowadzących poświęcała swoje pierwsze spotkania ze studentami na sprawy typowo organizacyjne, przez co zazwyczaj trwały one znacznie krócej, niż przewidziano to dla danych zajęć w planie. Z tego cudownego naukowo-euforycznego stanu wyrwało Hermionę dopiero nadejście weekendu, pierwszego studenckiego weekendu wypełnionego grupowymi wojażami do klubów, tańcem, piciem i innymi przejawami nieziemskiej, ekstatycznie nastrajającej zabawy w towarzystwie innych nieziemsko bawiących się i ekstatycznie nastrojonych członków studenckiego stada... eee... tzn. studenckiej braci. No tak, wspaniale! Tylko, gdzie ci znajomi?! Otóż, zaaferowana książkami brązowowłosa uświadomiła sobie, iż na tej uczelni nie ma przecież Harry'ego, Rona i innych przyjaciół przypominających jej ustawicznie o istnieniu rzeczywistości, a przy okazji całej gamy rozrywek poza nauką. Tutaj, chodząc z głową chmurach, nie poznała nikogo: żadnego imienia, nazwiska, ksywki, niczego wybiegającego poza suche, oficjalne, zbiorowe powitania i pożegnania. I tak, z dźwięcznym „o żesz kurwa mać!” na ustach, nakryła głowę poduszką z mocnym postanowieniem, by obudzić się dopiero w poniedziałek rano...
       Kiedy wreszcie otworzyła oczy na dźwięk poranno-poniedziałkowego budzika (chociaż wbrew pozorom i własnym planom nie przespała jednak całej soboty i niedzieli), jeszcze zanim powolnymi ruchami zwlokła się z łóżka, obiecała sobie w myślach, że postara się nie utonąć w swoim introwertyczno-księgofilskim światku i spróbuje nawiązać jakieś znajomości, może nawet przyjaźnie, znaleźć kogoś, kto podzieli jej liczne pasje, zamiłowanie do nauki i wiedzy, kto będzie potrafił ją zrozumieć i docenić, ale z drugiej strony nie będzie też narzucał jej zbytnio swojej obecności, kogoś uprzejmego, lecz bez zbędnego patosu, mającego inteligentne poczucie humoru, będącego dla niej ciągłym wyzwaniem i kogoś, kogo nie będą denerwowały jej niesforne loki... albo nie, bez przesady (bądźmy realistami), pomińmy punkt o lokach (może czas do fryzjera?!). Otrzeźwiwszy się i oderwawszy na chwilę od marzeń dzięki pojawieniu się drażliwej, trudnej kwestii fryzury, Hermiona zdała sobie sprawę, że wymieniane przez nią przed chwilą cechy bynajmniej nie odnoszą się do potencjalnego przyjaciela (przyjaciółki), a raczej wymarzonego partnera życiowego. Czyżby była już aż tak zdesperowana i sfrustrowana seksualnie?! Cóż, młoda kobieta ma swoje potrzeby, czyż nie? Tym bardziej, jeśli od ostatniego intymnego kontaktu z mężczyzną (tudzież, jak kto woli, Ronaldem Weasley'em) minęło już ponad jedenaście miesięcy. Wściekła na siebie, natychmiast wypchnęła z umysłu wszystkie te dziwne (bo nie były w zasadzie ani jakoś wyjatkowo przyjemne, ani odpychające, tylko jakieś takie „nienaturalne”) wspomnienia traktujące o seksie w połączeniu z rudą czupryną i udała się pod chłodny prysznic, który, miała nadzieje, zmyje z niej resztki snu i niewygodnych rozmyślań oraz pozwoli skupić się na „studiowaniu” w pełnym (jakiekolwiek ono by nie było) znaczeniu tego słowa.
       Była godzina 12:13, kiedy profesor Stoffington powoli zbliżał się do końca wykładu o wpływie koczowniczego trybu życia plemion staroskandynawskich w VII w. n.e. na znaczący regres w procesie tworzenia się schematów inkantacji zaklęć z dziedziny magii ludowej, spowodowany częstymi w tamtym okresie przekształceniami języka na gruncie gramatyczno-leksykalnym.

- Czy są jakieś pytania? Byle mądre...

Hermiona, wciąż zapamiętale notująca treść jakiejś niezwykle frapującej teorii przedstawionej przez profesora już dobre kilka minut temu, dostrzegła jedynie kątem oka białą, delikatną, wypielęgnowaną rączkę, która szybkim i zdecydowanym ruchem wystrzeliła w górę.

- Słucham, panno...

- von Edenstein. Rita von Edenstein. Chciałabym się dowiedzieć jakie jest pańskie zdanie w kwestii masowego ubezdźwięczniania w latach 80. VII w. nagłosów w niemal wszystkich wyrazach składających się na inkantacje zaklęć modyfikujących warunki pogodowe. Według Francisa Cutbertha wpływ na to miały liczne zapożyczenia z języków, na które natykali się koczownicy podczas wędrówek, jednak moim zdaniem teoria ta zdaje się być niepełna, bowiem jej autor najwyraźniej zapomniał o równie ważnym aspekcie psychologicznym. Mam na myśli...

      Grangerówna nawet nie zauważyła, kiedy mimowolnie odłożyła pióro kulkowe i zaczęła słuchać wypowiedzi tamtej dziewiczyny (Lisy, czy Rity...), czując zbierającą się w niej złość i zazdrość. Przecież to ona, Hermiona Granger, czytała podręczniki i przygotowywała się na zajęcia z wyprzedzeniem, więc dlaczego, do ciężkiej cholery, ta flądra zadała pytanie, które jej samej, mimo posiadanej oczywistej wiedzy, nie przyszłoby nawet do głowy... Prychnęła zirytowana, choć najwyraźniej niezbyt dyskretnie, bo siedząca koło niej, wysoka brunetka odezwała się ściszonym głosem:

- Rita von Edenstein... Dopiero zaczęła studiować, a już jest niekwestionowaną gwiazdą całego uniwersytetu. Nie dość, że pochodzi z zamożnego i bardzo prestiżowego czystokrwistego rodu, faceci ślinią się do jej pięknej buzi jak nienormalni, to jeszcze do tego genialnie się uczy. W Durmstangu, gdzie zresztą ja też uczęszczałam, zdawała owutemy ze WSZYSTKICH możliwych przedmiotów; oczywiście ze wszystkiego dostała „wybitne”. Od niedawna chodzi też z jakimś obrzydliwie bogatym arystokratą, który podobno jest wielkim czarodziejem z tytułem jakiegoś mistrza, a przy okazji niby najlepszą partią w Wielkiej Brytanii, chociaż mówią, że gbur... Ech, mi by to nie przeszkadzało, gdybym tylko mogła mieć taką kasę i pozycję...jak ja jej za to nienawidzę. Przepraszam, wiem, dużo gadam, ale przynajmniej jestem tego świadoma, a to już coś, he, he. A tak przy okazji, Hermiona, tak? Słyszałam jak wyczytywali cię z listy na ćwiczeniach z klasyki literatury mugolskiej. Jestem Nina.

- Miło mi. - wydukała Hermiona, obdarzając nową koleżankę uprzejmym uśmiechem. Po chwili obie zmieniły temat na bardziej neutralny i niewymagający większego skupienia, na szczęście dla brązowowłosej, która wciąż mierzyła wzrokiem Ritę i nienawidziła jej, z każdą sekundą coraz bardziej, sama w zasadzie nie wiedząc, dlaczego. Jeszcze zanim profesor Stoffington, wypowiedziawszy się wyczerpująco na temat wspomnianych wyżej ubezdźwięcznień, pożegnał się ze studentami, zalecając przy tym lekturę kilku mądrych, nudnawych artykułów, Hermiona Granger zdążyła raz jeszcze, bezgłośnie wypowiedzieć znienawidzone od kilkunastu minut (lecz zapewne po wsze czasy) imię, nieświadoma zupełnie faktu, że identyczna sekwencja głosek, z tym samym ich odniesieniem do rzeczywistości, pojawiła się również w głowie kogoś innego, daleko stąd, głęboko w lochach...

piątek, 18 lutego 2011

Perturbacje uczelniane PROLOG

O Wizardtown College można byłoby powiedzieć, że stanowił chlubę magicznej społeczności południowej Walii: olbrzymi, imponujący gmach pamiętający czasy… hmmm… niepamiętne, kojarzący się powszechnie z apoteozą tradycji, bastionem cennej wiedzy, symbolem nobliwej powagi i jednocześnie niebywałego wręcz prestiżu jego wykładowców, studentów, absolwentów. No tak, można byłoby tak powiedzieć… nawet pewnie by wypadało… Jednak w umysłach wszystkich niezbyt ekstremalnie leciwych czarodziejów, miejsce owo przywodziło na myśl jedynie zapach starości, kurzu, stęchlizny, i to nie tylko w odniesieniu do setek tysięcy zalegających tam ksiąg, czy licznie rozmieszczonych na korytarzach, rozpaczliwie patetycznie tkwiących rzeźb, pomników, postumentów, ale także, a może nawet przede wszystkim do mocno zaawansowanego w latach, by nie rzec wręcz „zmurszałego” nieco trzonu kadry profesorskiej składającej się z rektora i jego wiernych zastępców hołdujących podobnie „nowatorskim” jak oni sami metodom nauczania.
Zapewne dlatego uczelnia owa nie cieszyła się szczególną popularnością u młodych ludzi, którzy przypadkowo akurat nie czynili z nauki jedynego sensu swojego życia. Podania napływające co roku do Wizardtown College zdradzały sylwetki raczej młodych, często już lekko zgorzkniałych geniuszy składających tu papiery z własnej, nieprzymuszonej woli bądź tych czarodziejów pochodzących z prastarych, wielkich, czystokrwistych magicznych rodów, którzy zostali do tego zobligowani przez szanujących tradycję i łaknących utrzymania wysokiej pozycji społecznej rodziców. Traf chciał, że Hermina Granger nie była potomkinią takiego rodu (w dodatku, o zgrozo, urodziła się w rodzinie mugoli), toteż pozostało jej identyfikowanie się z pierwszą wymienioną grupą. Oczywiście, nie trzeba mówić, iż mimo wysokich wymagań rekrutacyjnych (i niechęci rektora do mugolskiego pochodzenia, ale cóż, czasy zmieniają się niestety), młodej absolwentce Hogwartu udało się, w miarę bezproblemowo, otrzymać sowią pocztą indeks, który, choć był w kolorze wyjątkowo bolesnej biegunki i do tego nieprzyjemnie pachniał, otwierał przed dziewczyną szansę na wykształcenie i przyszłą, spektakularną magiczną karierę...