piątek, 18 lutego 2011

Perturbacje uczelniane PROLOG

O Wizardtown College można byłoby powiedzieć, że stanowił chlubę magicznej społeczności południowej Walii: olbrzymi, imponujący gmach pamiętający czasy… hmmm… niepamiętne, kojarzący się powszechnie z apoteozą tradycji, bastionem cennej wiedzy, symbolem nobliwej powagi i jednocześnie niebywałego wręcz prestiżu jego wykładowców, studentów, absolwentów. No tak, można byłoby tak powiedzieć… nawet pewnie by wypadało… Jednak w umysłach wszystkich niezbyt ekstremalnie leciwych czarodziejów, miejsce owo przywodziło na myśl jedynie zapach starości, kurzu, stęchlizny, i to nie tylko w odniesieniu do setek tysięcy zalegających tam ksiąg, czy licznie rozmieszczonych na korytarzach, rozpaczliwie patetycznie tkwiących rzeźb, pomników, postumentów, ale także, a może nawet przede wszystkim do mocno zaawansowanego w latach, by nie rzec wręcz „zmurszałego” nieco trzonu kadry profesorskiej składającej się z rektora i jego wiernych zastępców hołdujących podobnie „nowatorskim” jak oni sami metodom nauczania.
Zapewne dlatego uczelnia owa nie cieszyła się szczególną popularnością u młodych ludzi, którzy przypadkowo akurat nie czynili z nauki jedynego sensu swojego życia. Podania napływające co roku do Wizardtown College zdradzały sylwetki raczej młodych, często już lekko zgorzkniałych geniuszy składających tu papiery z własnej, nieprzymuszonej woli bądź tych czarodziejów pochodzących z prastarych, wielkich, czystokrwistych magicznych rodów, którzy zostali do tego zobligowani przez szanujących tradycję i łaknących utrzymania wysokiej pozycji społecznej rodziców. Traf chciał, że Hermina Granger nie była potomkinią takiego rodu (w dodatku, o zgrozo, urodziła się w rodzinie mugoli), toteż pozostało jej identyfikowanie się z pierwszą wymienioną grupą. Oczywiście, nie trzeba mówić, iż mimo wysokich wymagań rekrutacyjnych (i niechęci rektora do mugolskiego pochodzenia, ale cóż, czasy zmieniają się niestety), młodej absolwentce Hogwartu udało się, w miarę bezproblemowo, otrzymać sowią pocztą indeks, który, choć był w kolorze wyjątkowo bolesnej biegunki i do tego nieprzyjemnie pachniał, otwierał przed dziewczyną szansę na wykształcenie i przyszłą, spektakularną magiczną karierę...

4 komentarze:

  1. Fajnie się zaczyna, zaiteresowało mnie to. Jestem bardzo ciekawa co będzie dalej. Mam nadzieję, że kolejna część pojawi się już niedługo.
    Pozdrawiam i życzę dużo weny.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dołączam się do życzeń weny oraz czasu i czekam na ciąg dalszy. Zaczyna się obiecująco, na uczelni zawsze można zaludnić opowiadanie wieloma nietuzinkowymi postaciami.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja nie wiem jak ty to robisz, ale po przeczytaniu pierwszych kilku słów masz mnie już w garści.
    Opisy są lekkie i sympatyczne. Bynajmniej nie przydługie. Z niecierpliwością wyglądam ciągu dalszego.

    Gloria.

    OdpowiedzUsuń
  4. Krótkie, ale wciągające... Świetnie piszesz, bardzo zainteresowałaś mnie tym rozdziałem. Nie chcę wyjść na debila, ale niektóre słowa, jak apoteoza, bastion, albo perturbacja trochę mnie przerażają. Chyba, że miał to być zamierzony środek stylistyczny, ale osobiście uważam, że to lekka przesada. Oczywiście to tylko moje zdanie :)
    Ogólnie, notka mi się podobała :)
    Idę czytać dalej,
    Emmiona.

    OdpowiedzUsuń